Chopin. Muzyczny felieton pierwszolistopadowo-zaduszny.

30 października 1849 na paryskim cmentarzu Père-Lachaise pochowano Fryderyka Chopina. Wychodzi, że właśnie upłynęła kolejna rocznica tego zdarzenia. Człowiek obdarzony błyskotliwą inteligencją, poczuciem humoru, bon vivant i ulubieniec salonów przez całe życie z pokorą niósł dwa brzemiona: przedwczesnej śmierci zapisanej w wadliwym kodzie genetycznym i wielkiego talentu. Choroba doprowadziła go do grobu w wieku 39. lat, dzieło zaś próbowało uśmiercić go w inny sposób – w pewnym sensie zastygł w stan skupienia o nazwie „Wiecznie Żywy Wielki Polski Kompozytor”. Słuchacze jego muzyki dzielą się na tych, którzy w kontakcie z nią potrafią tę skrzeplinę rozpuścić, i na tych, którzy po kres będą jej słuchać na kolanach, ale w gruncie rzeczy z obojętnością. Myślę, że Fryderykowi udało się zadbać o to, by tych pierwszych było dużo, dużo więcej i sam się także do nich zaliczam. Chopin we mnie jest naprawdę „wiecznie żywy” na sposób bardzo osobisty. Noszę w sobie wspomnienia kilku zderzeń z jego muzyką, a jedno z nich jest mi szczególnie miłe. Kto ciekaw – niech czyta.

Jak każdy uczeń szkoły muzycznej musiałem uczyć się gry na fortepianie niezależnie od pracy ze swoim własnym instrumentem. Było cały czas pod górę i głównie nadrabiałem miną. Zasady „nie wie prawica, co czyni lewica” –  niezbędnej do gry na tym instrumencie – bardzo długo nie udawało mi się wdrożyć w życie tym bardziej, że do klawiatury podchodziłem z pewnym lękiem i bez wiary, że sobie z nią poradzę. Czułem olbrzymi respekt, bojaźń niemal i podziw dla fortepianu jako takiego. Wszystkie inne instrumenty zahaczone były w czymś pierwotnym, co towarzyszyło ludziom od samego początku, były jakoś ludzkie – tu słup wydychanego powietrza drżący w bambusowej rurce, tam struna rozpięta między dwoma punktami, jeszcze gdzie indziej skóra zwierzęcia rozciągnięta na fragmencie wydrążonego pnia, w którą to skórę uderza się dłonią lub kijem. Całe instrumentarium orkiestrowe jest w gruncie rzeczy tylko technologicznym przedłużeniem tych neolitycznych prototypów. Instynktownie rozumiałem ich związek z człowiekiem i naturą, zasady oraz ograniczenia. Ale fortepian? Patrzyłem na niego jak chłop średniowieczny patrzyłby na maszynę parową lub samolot – prawdziwe tremendum. Pianistów podziwiałem i zazdrościłem tak jak u początków awiacji zazdrościło się lotnikom.

W którymś semestrze przyszło mi zdawać egzamin z fortepianu. Z powodów ujawnionych powyżej oznaczało to przyjąć jakąś strategię przetrwania. Jako że w części technicznej pod tytułem „gamy i pasaże” z góry skazany byłem na pożarcie, z czym i ja, i moja nauczycielka byliśmy całkowicie pogodzeni (lewa ręka ciągle nie potrafiła zerwać z prawą), jedyną szansą na zachowanie twarzy był taktyczny dobór właściwego utworu; musiał ten utwór omijać problem, z którym nie potrafiłem sobie poradzić, ale równocześnie stwarzać okazję do zaprezentowania muzykalności. Zaproponowałem preludium A-dur opus 28 Chopina jako utwór krótki, łatwy i przyjemny. Tak, tak, jeśli czyta ten tekst jakiś muzyk, a zwłaszcza pianista, pozdrawiam serdecznie i cieszę się, że udało mi się go rozśmieszyć. Dokładnie tak samo zareagowała pani profesor, ale koniec końców, ocierając łzy, machnęła ręką kwitując: „a rób sobie, jak chcesz”.

Preludium weszło mi w palce po kilku przegraniach utworu. Z technicznego punktu widzenia nic prostszego: osiem taktów prostej melodii, czytelna progresja niezbyt męczących dla dłoni akordów, repryza. Pikuś po prostu. I wtedy zdałem sobie sprawę, na jakie to schody wszedłem. Gapiłem się w klawisze i czułem, jakby ktoś bezustannie przeprogramowywał matriksa. Preludium za każdym razem brzmiało inaczej. Wszystko w nim, każdy najmniejszy element, było wrażliwe jak kierownica wyścigowego samochodu. W zależności od nastroju, ba, jednej myśli nawet lub przypadku, odbijało się w lewo lub prawo, czasem wypadało z toru. Mało, utwór sam z siebie zdawał się zapraszać do tego, by nie przywiązywać się do jednej wersji i poddawać po prostu nastrojowi chwili. W klamrze kilkunastu taktów rubato zamieniało te dźwięki w magię, fraza przelewała się na różne sposoby, płynnie, zupełnie bezwysiłkowo. Wpadłem w amok. Nie spałem po nocach, śniły mi się te dźwięki i zafrasowany Fryderyk z portretu w klasie śnił mi się także. Coraz lepiej rozumiałem, skąd u niego te nerwowe fortissima, dysonanse i wściekłe pasaże. To był bardzo przyjemny rodzaj podniecenia zmieszanego jednak ze złością na opór materii. Dla mnie, ucznia, bardzo niebezpieczny od praktycznej strony, bo lęk i trema na egzaminie mogły zamknąć dostęp do wnętrza tej muzyki i wszystko to zamieniłoby się w przykry paździerz pogrążający mnie bez reszty.

A potem przyszło najgorsze. Na co dzień profani mojego pokroju ćwiczyli na zwykłych pianinach, często już niemal szczerbatych i ledwo zipiących staruszkach. Ponieważ jednak czekał mnie egzamin, zgodnie z dobrym obyczajem pozwolono mi przećwiczyć materiał na prawdziwym Steinwayu w sali kameralnej. Po raz pierwszy dotykałem takiej klawiatury. Na wszystko, co do tej pory już przeszedłem z tym utworem, nałożyło się Brzmienie Fortepianu. Nie chodzi oczywiście o to, że grałem pięknie, bo tak nie było. Chodzi mi o to, że poczułem potencjał drzemiący w tym lśniącym pudle, przeczułem, co mogłoby się stać z preludium A-dur Fryderyka Chopina pod moimi palcami, gdybym cierpliwie latami pracował nad jakością dźwięku. To była otchłań. Przestraszyłem się.

I wtedy zobaczyłem ją. Stała w drzwiach w wyciągniętym burym swetrze (wszyscy mieliśmy wtedy głównie bure wyciągnięte swetry). Znałem ją tylko ze szkolnego korytarza – uczyła fortepianu w szkole średniej. Persona dla mnie niedosiężna, Pani Profesor przez duże PP. Spoglądała na mnie z delikatnym uśmiechem, a ja speszyłem się, jakby mnie kto przyłapał na masturbacji.

– Przepraszam, że weszłam bez pukania, ale przez drzwi podsłuchiwałam, jak grasz kadencję. To bardzo rzadkie, że ktoś w taki sposób ją czuje. – Zaskoczyła mnie, nie spodziewałem się komplementu. – Mogę?

Nie czekając na odpowiedź przysunęła sobie krzesło do klawiatury. Przez następne pół godziny a może piętnaście minut – czort wie, w sumie czas się zawiesił jakoś – rozmawialiśmy o rubato, czyli właściwie o czasie. Poprosiła mnie, bym powtórzył kilka taktów znanej melodii (był to początek ballady g-moll, sam temat saute, że się tak wyrażę, pierwszy motyw grany legato, bez akordów i całej reszty) po czym zastanawialiśmy się, w jaki sposób kołysze się ta fraza. To nie była lekcja – ona nie pokazywała mi,  j a k   t o  z a g r a ć. Po prostu każdorazowo jej fraza była pytaniem o moją frazę i na odwrót. Pokazywaliśmy sobie, na jak różne sposoby czujemy czas, rozkład dźwięków w tym czasie i – co zrozumiałem dużo później – wzajemne ich oddziaływanie na siebie. Byliśmy równi. Ona, dojrzała pianistka i doświadczony pedagog oraz ja, kilkunastoletni rozczochrany ignorant i leń patentowany próbujący przepchnąć się przez egzamin z fortepianu na schorowanych plecach Fryderyka Chopina. Nigdy potem już nie rozmawialiśmy.

Tak sobie to wspominam dzisiaj, 1. listopada, bo Chopin już dawno nie żyje, anonimowa pani profesor być może także, a i mnie bliżej raczej niż dalej do cmentarza. Od tamtego wieczoru w szkole na Strzelców Bytomskich minęło kilkadziesiąt lat. Wystarczająco dużo, by niemal całkowicie wyzbyć się złudzenia, jakoby człowiek był czymkolwiek więcej, niż odrażającą mieszaniną egoizmu, okrucieństwa, chciwości i strachu. Jeśli udaje mi się ciągle patrzeć na siebie i na innych z nadzieją, to dlatego, że wytrenowałem się w szukaniu w ludziach przejawów elementarnej wrażliwości, która pozwala na przykład czymś się zachwycić  i, jak w rubato, szukać swojej drogi w przesądzonym z góry metrum. Przejawów upartego dążenia do wyrażenia siebie oraz zdolności i woli do – choćby na krótką chwilę – bezinteresownego bycia z Innym, dzielenia się z nim czymkolwiek ot tak, ponad i poza rolami. Fakt, że to wszystko bywa możliwe, jest jedyną rzeczą, która czyni życie znośnym i sprawia, że inni mogą znieść nas.