Pisarze do piór, studenci do nauki, lekarze do…

 

Grupka kibiców Legii Warszawa rozliczyła „swoich” piłkarzy z przegranego meczu z Lechem Poznań: każdy z wyciągniętych z autokaru zawodników zaliczył „liścia”, „karczycho” albo kopniaka lub dwa w część niewymowną oraz usłyszał stosowną informację zwrotną. Klub milczy na temat szczegółowych treści tych feedbacków. Reszta sympatyków Legii jakoś nie kwapi się do protestowania przeciw takiemu zachowaniu. Do niedawna fani (przypomnijmy: etymologia od słowa fanatyk) stosowali przeważnie inne metody: gwizdy z trybun, pokrzykiwania, darcie ryja, złośliwe dopingowanie drużynie przeciwnej, bojkot – zawsze przecież można olać i nie przyjść na mecz, a w najgorszym razie rzucanie we własnego bramkarza skórką od banana. I to wystarczało.

Lecz co tempora to mores. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż Suweren rozsmakowuje się coraz bardziej w podobnych rozwiązaniach. Kolejne grupy społeczne i zawodowe dostają „liścia” lub kopniaka od niewielkiej grupki delegatów całkiem sporej części widowni.

Odkąd młodzi lekarze przestali jeść, a zaczęli domagać się pieniędzy (nie tylko dla siebie zresztą, ale dla całego systemu), media i Internety huczą o sporze lekarzy z rządem. Padają nawet odważne, bo życzeniowe, hipotezy, że PiS się o ten spór przewróci. To oczywista nieprawda – w tym samym czasie kolejne sondaże wykazują 48 procent poparcia dla tzw. dobrej zmiany i – czy nam się podoba czy nie – będą rosły. Nie trzeba być nachalnie bystrym, by zestawiwszy te fakty pojąć, iż spór nie toczy się między rządem a lekarzami-rezydentami, ale między społeczeństwem, przynajmniej jego sporą częścią, a środowiskiem medycznym. Z pewnego punktu widzenia władza pełni tu rolę pośrednika i – jak to każdy pośrednik w każdej branży zresztą – najwięcej na tym korzysta, stąd rosnące słupki w badaniach preferencji. Ciekawszy jest jednak trop stadionowy, który każe widzieć rząd jako „Żyletę” (dla mniej zorientowanych: stadionowy sektor kibiców-ekstremistów) wymierzającą sprawiedliwość w imieniu tych, którzy sami nie poważyliby się na taki gest albo z poczucia zwykłej przyzwoitości, albo ze wstydu, albo choćby ze strachu przed odpowiedzialnością.

Argumenty licznie padające z obu stron nie mają tu – jak wiadomo – większego zastosowania, bo po pierwsze, nie jest to kwestia polityczna, a po drugie gra toczy się nie na murawie, a w niewidocznych zakamarkach stadionowych podziemi.

Dlaczego publiczność cieszy się, gdy dostaje się lekarzom? Rzeczową dyskusję o niewydolności systemu pomińmy. To są rzeczy oczywiste. Hipotezy o zazdrości o talent, prestiż, status społeczny, pieniądze mają oczywiście sens, ale zdają się dotyczyć raczej tych przedstawicieli gildii hipokratejskiej, którzy po latach studiów, stażów, rezydentury, specjalizacji, szkoleń, wyjazdów, kariery naukowej, etc. dorobili się w końcu godziwych pieniędzy. A tu przecież idzie o ludzi często poniżej trzydziestki, na progu swojej drogi zawodowej. Najsłabszych w pewnym sensie.

Otóż Suweren niechętny jest lekarzom w ogólności, ponieważ ich potrzebuje. Sam się nie wyleczy, tak jak kibice Legii sami z Realem Madryt (chyba że na konsoli lub kompie) nie zremisują. Lekarze posiadają wiedzę i narzędzia, których nie posiada większość populacji i są w naszym życiu chwile, gdy zależymy od nich w najbardziej żywotnym sensie. To nie jest łatwe zależeć od kogoś, „wie” to już każde niemowlę. Zależność rodzi cały szereg sprzecznych uczuć: negatywnych – od zazdrości przez złość aż po nienawiść oraz pozytywnych: podziwu czy wdzięczności. Zdolność do radzenia sobie z tą emocjonalną sprzecznością oraz do tolerowania negatywnych uczuć i frustracji związanej z zależnością a także z faktem, że ktoś ma coś, czego nie posiadam i nie będę posiadał ja sam, stanowi jedno z podstawowych wyzwań rozwojowych na poziomie osobniczym (grupowym także – ale to temat na inną legendę), któremu jakoś sprostać musi każda/każdy z nas. Zależność można przyjąć dopiero wtedy, gdy samemu czuje się silnym i autonomicznym, a słabość swą wszelką umie się otorbić narcystycznymi obronami lub przepłakać na depresyjnym poziomie. Wtedy też można się na coś umówić i tego trzymać. Jednak zanim się z tym pogodzimy, bronimy się jak się da. Jedną pierwszorzędowych i najskuteczniejszych strategii jest odwrócenie: próba realizacji pragnienia, by ten od kogo zależymy, zależał od nas. By można go kontrolować, by zaprzeczyć albo jego autonomii, albo sile, albo jednemu i drugiemu. A jak nie to „niech jadą”. Właśnie to mniej więcej mówi „Żyleta” zawodnikom „swojego” klubu: zależycie od nas. W ramach systemu ochrony zdrowia najwygodniejszym językiem tego odwrócenia pozostają oczywiście pieniądze: ten, który dostaje może wreszcie poczuć, że daje. I nie ma z tej perspektywy większego znaczenia, czy to butelka koniaku, łapówka za skrócenie kolejki czy pensja z publicznej (Suwerena) kasy. W pewnych modalnościach myślenia manewr ten nazywa się perwersją.

Nie będzie masowego poparcia dla żądań lekarzy, ratowników medycznych, pielęgniarek. Żaden strajk solidarnościowy się nie wydarzy. Poparcie dla „Żylety” nie zacznie spadać, dopóki Suweren nie zaspokoi za jej pomocą najskrytszych, niewypowiedzianych i często nieuświadomionych pragnień.

Jacek Lekki

 

Leave a comment